Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Fenomenalny koncert Raya Wilsona w Lublinie już za nami!

Najbardziej znane piosenki z repertuaru Genesis w odświeżonej formie, do tego piosenki z solowego repertuaru członków zespołu, no i przede wszystkim - Ray Wilson. To wszystko mogła wczoraj usłyszeć publiczność zgromadzona w Centrum Spotkania Kultur w Lublinie, w ramach europejskiej trasy projektu "Genesis Classics"
Fenomenalny koncert Raya Wilsona w Lublinie już za nami!

Autor: ray wilson

Na koncercie Ray'a Wilsona byłem po raz drugi. Celowo nie przygotowywałem się do wydarzenia, myśląc "Ray – zaskocz mnie czymś". W końcu w zapowiedzi czytamy o "muzycznych niespodziankach". Czy się udało? Jak najbardziej!

Na początek "No son of mine", czyli jeden z genesisowskich klasyków, na których na dobrą sprawę opiera się koncertowy repertuar szkockiego wokalisty. A zatem otwarcie raczej spokojne, ale już bardzo emocjonalne. A po nim? Coś z ostatnich płyt Ray'a – "Wait for better days". Również spokojny, ale już bardziej optymistyczny utwór – i tutaj pierwsze zaskoczenie. Pięć lat temu na scenie występował duet skrzypaczek – tym razem podobną rolę odgrywał saksofon, który kilka razy wysuwał się na pierwszy plan. W tym przypadku – bardzo udane posunięcie. Podobnie jak w kolejnej piosence – końcowe fragmenty "That's all" to ten moment, kiedy nie da się usiedzieć w bezruchu. Zresztą – przecież niezmiennie od kilku dekad już pierwsze dźwięki wystarczą, żeby publiczność zaczęła wyklaskiwać rytm. Tak też było tym razem. Niesamowite – mam wrażenie, że gdyby zebrać grupę osób, które "That's all" nigdy nie słyszały, to i tak po trzech sekundach wiedziałyby co robić. Wracając do setlisty – po chwili rozbrzmiewał już kolejny genesisowski klasyk, "Home by the sea". Trzeba przyznać, że Ray umiejętnie dobiera do swojego repertuaru utwory z wcześniejszych dokonań jego starszych kolegów. W każdym z nich jest fragment, kiedy aż czeka się z myślą "no dajesz, chłopie!" - a wtedy Wilson wznosi się na wyżyny i głosem niemal rozsadza głośniki. Ale przecież jego wokal sprawdza się też w towarzystwie spokojnych dźwięków, co stało się w kolejnym utworze – tym razem solowym – "Take it slow". Ray odpowiedział przy okazji o trudnym momencie w jego życiu, kiedy szukał wewnętrznego spokoju – to była pierwsza pogawędka z publicznością – i także w tym temacie zaskoczeń nie brakowało.

Później mieliśmy sięgnięcie do solowego dorobku członków Genesis – "Another day in paradise" Collinsa oraz "Another cup of coffe" Mike&The Mechanics. O pierwszej nie ma nawet co wspominać – to jeden z tych momentów, na które wszyscy czekają. Natomiast druga – w połowie akustyczna, dopiero później "rozkręcona" na dobre. Warto mieć takie porównanie, jak wygląda ten numer w dwóch różnych wariantach.

Dalej mieliśmy powrót do twórczości samego Wilsona. Muzyk po raz pierwszy chwycił gitarę elektryczną (we wcześniejszych utworach używał akustycznej) i zadedykował "American beauty" Donaldowi Trumpowi. Tutaj publiczność dostała kolejną większą dawkę energii – a po chwili jedną z dwóch większych dawek melancholii. Może zadumy? Nostalgii? Różnie można to nazywać – przez myśl przechodzi mi nawet pewien rodzaj hipnozy, akurat w tym przypadku za sprawą wybijanego rytmu. Wokalista zaprosił wszystkich do swojego rodzinnego domu w Szkocji prezentując "Alone".

A później? Niespodzianka – Ray Wilson po polsku! Co prawda tylko kilka wersów (no i nie ma co ukrywać – nie było to język polski w najlepszym wydaniu), ale to wystarczy, żeby kupić serca publiczności. To "Bezustannie" – oryginalnie zaśpiewany w duecie z Patrycją Markowską, na jej najnowszą płytę. Pomijając już wątek językowy – to będzie się sprawdzało na koncertach! Kto pamięta ten pierwszy występ Ray'a z Genesis w Polsce? Rok 1998, katowicki spodek – to przypomniał sam artysta, dodając że było wtedy "badzo zimno" i nie przypuszczał, że kilkanaście lat później mógłby zamieszkać w tym kraju na stałe! To był wstęp do "Calling all stations". Tutaj niespodzianki nie było – ten kawałek jest po prostu jak czołg. Powoli, ale z ogromną siłą wpycha się prosto do serca, taranując wszystko, co napotka na swojej drodze. No i te głosowe uniesienia w końcowym fragmencie – popis Wilsona. Coś, czego nie zrobiłby nikt inny. Drugim elementem z ostatniej studyjnej płyty Genesis było "Dividing line" – czyli coś dla pozostałych członków zespołu. Mamy tutaj popisy na perkusji, charakterystyczny motyw na klawiszach, jak i gitarowe fragmenty.

Nie zabrakło też Genesis w wydaniu z Peterem Gabrielem – w postaci "Carpet Crawlers", kiedy momentami można było zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że Gabriel jest na scenie – w końcu głosowi Wilsona bliżej właśnie do głosu Gabriela niż Collinsa. Nie da się jednak ukryć, że to z Philem Genesis nagrało swoje największe przeboje – jak chociażby "Land of Confusion". Tu nie trzeba zapraszać publiczności do śpiewania – nawet gdyby Ray nie wysuwał w ich kierunku mikrofonu, to nikt nie odmówiłby sobie chóralnego "oooooo!". Zwłaszcza, że na widowni byli ludzie o umiejętnościach wokalnych zbliżonych do Wilsona! Sam artysta wypatrzył Piotra Cugowskiego i nie szczędził pochwał dla jego głosu :-)

Od tego momentu można wyróżnić końcowy fragment występu – coś, na co warto było czekać. To wszystko wcześniej było tylko jakby wstępem do porwania publiczności. Naiwny, ale niesłychanie pogodny "Follow you, follow me" już zaczynał porywać, już mało kto nie tupał nogą. Ale "Solsburry hill"? Sala nie wytrzymała – trzeba było wstać, klaskać, niektórzy nawet tańczyli. Od tego momentu tylko nieliczni odważyli się usiąść na swoich miejscach. "Congo" – także na stojąco, także z aktywnym wspomaganiem perkusisty. "Inside"? Nie rozglądałem się po widowni, ale wszyscy poczuli się już tak swobodnie, że nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś rozpuścił włosy i zrobił z nich "wiatrak". Tak zakończyła się część właściwa – a po burzliwym pożegnaniu nie mogło zabraknąć bisów. "Makes me think of home" przerwał tę ekstazę, ale zrobił to w taki sposób... To był ten drugi moment hipnozy, druga chwila absolutnie magiczna – nawet jeśli nie jest to utwór, który można nucić sobie z pamięci. Czy ktoś jeszcze czeka na "Mama"? Prawdę mówiąc – mi zupełnie wyleciało z głowy, że jeszcze tego nie grali! A przecież to punkt obowiązkowy, ten moment, kiedy publika dostaje "bonus" w postaci mrocznych, demonicznych fragmentów wokalu i gry świateł. A na sam koniec? Dla mnie – duże zaskoczenie. "Knockin' on heaven's door" – czyli niby trochę zadumy, niby trochę optymizmu – ale na pewno wielki klasyk (jedyny spoza kręgu Genesis), który zebrał w sobie wszystkie nastroje, przez jakie Wilson przeprowadził tego dnia lubelską publiczność. Brawa, brawa i jeszcze raz – brawa. Tak odwdzięczyli się słuchacze – i ja nie widziałem, żeby ktoś wychodził bez uśmiechu na ustach, naprawdę! Ten zespół na scenie po prostu dało się szybko polubić!

P.S. Dzięki radiowemu konkursowi słuchacze Radia BonTon także pojawili się na tym koncercie i z tego, co wiemy bawili się wyśmienicie.

 



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

ReklamaRadio Bon Ton Nowy telefon
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
test